Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi polemar z miasteczka Grodków. Mam przejechane 41661.71 kilometrów w tym 3695.06 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 20.99 km/h i się wcale nie chwalę.
Suma podjazdów to 160098 metrów.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy polemar.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 100.31km
  • Czas 03:47
  • VAVG 26.51km/h
  • VMAX 52.10km/h
  • Temperatura 24.2°C
  • HRmax 182 ( 93%)
  • HRavg 161 ( 82%)
  • Kalorie 4311kcal
  • Podjazdy 346m
  • Sprzęt Bike Sport
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dobrodzieńska Seta.

Niedziela, 14 września 2014 · dodano: 15.09.2014 | Komentarze 2

      O Dobrodzieńskiej Secie słyszałem już wielokrotnie, ale jakoś w poprzednich latach nie zmobilizowałem się do tego by w niej uczestniczyć. Brali w niej udział moi znajomi a także członkowie rodziny. W tym roku, podczas któregoś z naszych wyścigów klubowych, Prezes zapisywał do udziału w tym wyścigu. Pomyślałem sobie, że przede wszystkim będzie to motywacja do tego by we wrześniu przejechać dłuższy dystans i powiększyć kilometraż.
     Zbliżał się dzień wyścigu. Ustaliliśmy z kolegą, że On pojedzie swoim samochodem i zabierzemy jeszcze jednego kolegą, ale rower dam do transportu mojemu ojcu. Ojciec wiózł moją mamę i jej brata czyli mojego wujka.
     Tak dla ciekawostki, to mama kręci więcej km niż ja, zdobyła nawet tytuł mistrzyni Polski w masterach w swoje kategorii. Wujek w tym roku natomiast został wicemistrzem Polski. Tak że jak widać, rodzina kolarska i z sukcesami. Najmniej tych sukcesów mam ja, ale mi akurat na tym nie zależy. Poza tym, nie można mieć wszystkiego.
     Wracając jednak do wyścigu, to po ustaleniach co do godziny wyjazdu, wyruszyliśmy z Grodkowa o 7-mej. Najpierw do Gracz po kolegę Zdzicha a następnie do Dobrodzienia. Mieliśmy do przejechania około 90 km. Na miejsce dotarliśmy o 8:30, do startu pozostało 1,5 godziny. W między czasie zarejestrowaliśmy się, spotkali ze znajomymi i wypełniali czas rozmowami. Z minuty na minutę gromadziło się coraz więcej kolarzy.
Zapisy na start Dobrodzieńskiej sety
Zapisy na start Dobrodzieńskiej sety © polemar
     Nadszedł czas na oficjalne otwarcie wyścigu, organizator poinformował że na starcie stoi 312 zawodników. Zaznaczył, że ten kto się chce ścigać to będzie startował w pierwszej grupie, a ci co chcą przejechać dystans rekreacyjnie to wystartują za grupą główną.
    Ja ustawiłem się na końcu grupy ścigającej. Nie miałem zamiaru ostro jechać, ale też nie chciałem być w grupie rekreacyjnej.
Tak „nawiasem” mówiąc, to pierwszy raz brałem udział w wyścigu ze startem wspólnym. Wielokrotnie startowałem, ale były to najczęściej czasówki, czyli start pojedynczy, lub w małych grupach, 6, 10 osobowych. Nigdy w tak licznej grupie.
Na starcie Dobrodzieńskiej Sety
Na starcie Dobrodzieńskiej Sety © polemar
     Start był na rynku, wybiła godzina 10-ta, usłyszałem wystrzał z pistoletu startowego. Ruszyliśmy. Najpierw powoli, ospale, bo ścisk na ulicy ogromy. Z metra na metr coraz szybciej i szybciej. Jeszcze w obrębie miasta zerknąłem na licznik i widzę jak prędkość wzrasta, 30, 35, 40 km/h. Nooo, pomyślałem sobie, ale jazda, już 45 na godzinę i nie czuć oporów. To jest jazda w peletonie, czuć tę siłę i moc. Nie czuć oporów bo tunel się wytworzył aerodynamiczny. Zobaczyłem obok siebie mamę i wujka, usłyszałem jak wujek krzyknął, „Paweł, trzymaj się Kaśki, Danusia trzymaj się Pawła” No to mi dodało skrzydeł, ruszyłem ostro z buta, na liczniku 47 km/h, niesamowite uczucie. Adrenalina rosłą z sekundy na sekundę, lekki dreszczyk przeszył mi plecy. 
    Podczas takiej jazdy oczy trzeba mieć dookoła głowy, uważać na tych co z przodu jadą i gwałtownie hamują, choćby z powodu dziur czy innych przeszkód. Jechałem tak z podniesionym poziomem adrenaliny i do mych uszu doszedł dźwięk brzdękających szprych, brzdęk, brzdęk, brzdęk, coś o nie zahaczało. Od razu pomyślałem, że to czujnik licznika się poluzował i zahacza o szprychy. Najpierw co jakiś czas słyszałem „brzdęk” ale z biegiem czasu odgłos stawał się coraz częstszy aż w końcu zaczęło tarabanić o każdą szprychę. Wiedziałem, że jak się nie zatrzymam, to urwę czujnik i licznik pójdzie w piz……. Postanowiłem się zatrzymać i go poprawić. Krzyknąłem do wujka i mamy by jechali i nie patrzyli na mnie. Zjechałem na pobocze, poprawiłem czujnik, ruszyłem, jeszcze coś haczyło, zatrzymałem się ponownie i poprawiłem.
     Moja grupa odjechała, stałem niedługo, bo około 25 sekund, postanowiłem ich dogonić. No i jak się później okazało to był błąd. Ruszyłem bardzo ostro, nie było kogo się „złapać” ci co jechali to jechali wolniej, ja natomiast chcąc ich dogonić musiałem przyspieszyć, ale jadąc sam, miałem ciężko bo powietrze stawiało opór. Dodatkowo początek trasy to teren lekko pagórkowaty i to dało mi ostro popalić. Czułem jak naciągam ścięgna w udach, po chyba około 10 km dałem sobie spokój, wiedziałem, że ich nie dogonię. Obrałem inną taktykę. Postanowiłem złapać jakąś grupę i z nimi na zmianę ciągnąć do mety.
     Na 17-tym kilometrze wznieśliśmy się na wysokość 274 metrów, od tego miejsca do półmetku gdzie był nawrót było cały czas lekko z górki. Postanowiłem to wykorzystać. Ruszyłem i dognałem jakąś małą grupkę. Chwilę jechałem za nimi, gdy odpocząłem to dałem im zmianę. Miałem nadzieję, że któryś się domyśli i da ją mi, niestety, pracowałem sam, na lekkim zjeździe moja masa dodała mi skrzydeł,  osiągnąłem prędkość 52 km/h, przez to towarzysze z grupy pozostali w tyle. Albo nie chcieli tak szybko jechać, albo nie mogli, tego nie wiem. Złapałem następną grupkę, z tymi było podobnie. Dopiero trzecia której się uczepiłem jechała z zadawalającą prędkością. Ale ja już byłem tak zdegustowany, że postanowiłem być egoistą i zmian nie dawać. Było ich więcej, pomyślałem, niech się męczą.
     Z kilometra na kilometr nasz grupka robiła się liczniejsza, gdyż doganialiśmy zawodników którzy jak mieli siły to się łapali grupy i jej trzymali.
     Tak dojechałem do półmetku, był to 52 km trasy, na stacji Orlenu był punkt kontrolny i żywieniowy. Zatrzymałem się by coś się napić i pobrać kartonik kontrolny. Zerknąłem na licznik, średnia to ponad 30 km/h. Niezła pomyślałem.
     Uzupełniłem płyny, nalałem wody do bidonu, zjadłem kilka kostek czekolady i już chciałem ruszyć z tą samą grupą co przyjechałem, ale trafił się kolarz, który szukał pompki bo złapał gumę. No a że ja ją miałem to nie wypadało pomóc koledze. Więc ją mu użyczyłem, ale to spowodowało, że grupa z którą chciałem jechać odjechała.
     Pozostało mi znowu jechać samemu i kogoś złapać. Ruszyłem, do mety droga prowadziła lekko pod górkę, z niewielkimi jak to się mówi w żargonie kolarskim, hopkami. Punkt kontrolny znajdował się na wysokości 164 m n.p.m. Startowaliśmy z poziomu 236. Czyli na dystansie około 50 km mieliśmy się wznieść o 72 metry. Niby nie wiele, ale, ale do tego wiał bardzo silny niesprzyjający wiatr.
     Na początku uczepiłem się jakiejś grupki kolarzy, z tym, że Oni mi uciekli na przejeździe kolejowym. Ja z pełną prędkością nie przejeżdżam przez tory z obawy o to że złapię gumę. Mam zbyt dużą masę i przy tak cienkich oponach, przy zetknięciu z kantem na przykład toru dobijam krawędziami i przyszczypuję dętkę no i wtedy kicha. Wolałem zwolnić, ale rzez to straciłem kontakt z grupą. Starałem się jechać w miarę szybko, ale samemu i pod ten wiejący wiatr na liczniku miałem 28 km/h. Po 10 km od punktu kontrolnego dogoniła mnie jakaś grupa i postanowiłem się ich trzymać. Byli w miarę mocni i razem już jechaliśmy szybciej, na liczniki wskazania widniały, pomiędzy 32 a 34 km/h.
     I tak wydawało mi się że dojadę do mety, niestety na 73 km trasy trafił się niedługi bo zaledwie 400 metrowy podjazd o nachyleniu większym niż 2% i wtedy poczułem, jak nie daję rady dotrzymać tempa grupie. Moja prędkość spadłą do 12 km/h. Szok, pomyślałem, tego jeszcze nie było. Coś jak by mi energii odebrało, poczułem całkowity brak mocy. Teren się wypłaszczył a ja nie mogłem przekroczyć 21 km/h. Na 77 km kolejny jeszcze krótszy 3% podjazd i znowu moja prędkość poleciała do 13 km/h. Między 80-tym a 86-tym km miałem poważny kryzys, nie myślałem już o czasie tylko o tym by ukończyć ten pie........ maraton. Na każdym kilometrze wyprzedzał mnie jakiś zawodnik, nie próbowałem się nawet łapać, bo to nie miało najmniejszego sensu.
     Co chwile zerkałem na licznik, przy takiej prędkości to kilometry na liczniku wydawać by się mogło stały w miejscu. Jeszcze 10 km, a wiatrzysko coraz mocniejsze. Jeszcze 5, 4, odliczałem je jak nigdy wcześniej. W obrębie miasta wyprzedziło mnie jeszcze kilku zawodników, między innymi 74 letnia koleżanka mojej mamy, moja zresztą też. Gdy ją zobaczyłem, jak na 2 km przed metą mnie wyprzeda miarowym równym tempem to pomyślałem, to już koniec. Porażka totalna. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że muszę jej dotrzymać pedała, niestety, nie miałem siły. Widziałem jak się oddala a ja nie mogłem nic zrobić.
     Jeszcze tylko kilkaset metrów, na którymś ze skrzyżowań, skręt w lewo i dostrzegłem metę w oddali. Wjeżdżając na nią usłyszałem oklaski i okrzyki „brawoooo” wydobywające ię z ust kibiców. Uśmiechnąłem się do nich, podniosłem rękę i pomachałem. 
     Ukończyłem, na rynku zszedłem z roweru, podszedłem do punktu kontrolnego, zdałem numerek kontrolny i otrzymałem dyplom oraz medal ukończenia maratonu.
     Odnalazłem swoich kompanów siedzących przy stole. Wymieniliśmy spostrzeżenia, dowiedziałem się co nieco o przebiegu wyścigu. Między innymi o kraksach na trasie o tym, że kolega z którym przyjechałem brał udział w takiej kraksie i nie ukończył wyścigu z przyczyn technicznych. Drugi miał podejrzenie złamania obojczyka, trzeci jak się okazało połamał palce w ręce. Kolejny złamał ramę w rowerze i to był dla niego największy ból. Ja ukończyłem maraton bez strat, bez strat materialnych i fizycznych, ale. No właśnie ale z poczuciem bezsilności, z porażką biorąc pod uwagę to, że starsza Pani mi dołożyła. 
     Impreza jak dla mnie bardzo fajna, organizacyjnie i w ogóle. W przyszłym roku też zamierzam się na nią wybrać, ale już inaczej to rozegram. Poza tym mamy mieć już czipy rejestrujące czas przejazdu, bo na teraz to było tak, że złapali czasy tylko pierwszym zawodnikom. Udekorowali też tylko pierwszych trzech zawodników, męskich i żeńskich.
     W kategorii męskiej wygrał mój znajomy z Wrocławia a drugi był kolega z mojego klubu Graczowskiego. Moja mama wśród kobiet była 6-ta, wyprzedziły ja zawodniczki młodsze o 20, 30 lat. O tym że przyjechała na metę dużo przede mną to już nie wspomnę.
Po ukończeniu Dobrodzieńskiej Sety
Po ukończeniu Dobrodzieńskiej Sety © polemar


Kategoria Rower



Komentarze
Skowronek
| 07:03 niedziela, 12 października 2014 | linkuj Ciekawa lektura. Ale się działo... I rodzina kolarska, ho ho...
Za rok na pewno będzie lepiej, trasa już znana i plan opracowany:)
Skowronek
| 17:29 sobota, 27 września 2014 | linkuj A wpisu nadal nie ma:(
Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa twarz
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]